Wschód
i Zachód

przeglądają się w Pacyfiku

Tak dokładnie pomyślałam mocząc stopy w oceanie, w miejscu najbardziej hałaśliwym, turystycznym i medialnym: Venice Beach. Po przejechaniu 4 tysięcy mil, całych Stanów Zjednoczonych, od Nowego Jorku po Los Angeles. Patrząc na ocean, który trochę przed nami uciekł (odpływ!), pomyślałam sobie: oto przyglądamy się Azji z drugiego brzegu. Teraz mam klamrę, która spina ten brzeg i tamten, i nas pośrodku, z drugiej strony. Wschód, Zachód – to wszystko staje się bardzo względne. Na zachód od Nowego Jorku, ale na wschód od Pekinu. Gdzieś musi być ta linia, która dzieli jutro od wczoraj. Naprawdę. Jeśli wylecisz samolotem z San Francisco dzisiaj, to lądując na Nowej Zelandii dolatujesz na wczoraj.

O podróży do Stanów Zjednoczonych nie marzyłam nigdy, o podróży na Wschód – marzyłam od zawsze. Teraz nie wiem, która strona świata zmieniła bardziej moje myślenie o świecie i moim w nim miejscu. Zaczynając od początku: nie ma chyba lepszej lekcji względności niż nowojorskie metro. Jadąc z Brooklynu na Manhattan człowiek znajduje się w samym środku świata. Hiszpański przeplata się z wietnamskim, dialektami chińskiego, językami słowiańskimi. Jeśli słyszysz rozmowę w angielskim, brzmi to... egzotycznie. „Melting pot”, „quilt” – tak opisuje się ten amerykański fenomen różnorodności w jedności. Na razie dostrzegam wyłącznie ten pierwszy żywioł i zaczynam podziwiać precyzyjny mechanizm, który sprawia, że wszyscy ci przybysze czują się tutaj jak najbardziej u siebie i traktują każdego – bez względu na rodzaj narzecza czy kolor skóry – na równi. Ona/on też jest u siebie. Zadziwiające: już po kilku dniach też zaczynam się tutaj czuć u siebie. Nawet, kiedy metro wściekle męczy temperaturą, tłokiem, dzikim naporem miasta za oknem, złowieszczą panoramą Manhattanu późnym wieczorem – nagle dostrzegam fragment wiersza napisanego przez indiańskiego poetę, zamieszczonego w miejscu przeznaczonym dla reklam. To jedna z reklam non-profit, później będzie ich więcej, reklamy organizacji pozarządowych, kampanii antynikotynowych, wydarzeń kulturalnych i książek. Pierwsze zaskoczenie, z którego się nie otrząsnę już do końca: kraj, który u nas przedstawia się jak wyspę dzikiego, nieokiełznanego kapitalizmu jest krajem, gdzie nadzwyczaj ceni się twórczość, to nieokreślone „coś”, co nadaje życiu koloryt, smak odmienności i co nie zawsze przekłada się na natychmiastowy zysk i ogromne profity. Powoli dostrzegam, jak oszukuje się nas w Polsce wmawiając coś, czego nie znajdziesz poza dwiema ulicami na dolnym Manhattanie.

W Ameryce, której udało mi się zasmakować podczas tych blisko 4 tygodni – bo każdy ma własną Amerykę, podobnie, jak każdy podróżnik dostrzega własną twarz Indii – ścierają się dwa żywioły: żywioł miasta i żywioł przestrzeni (natury). W obu czuję się równie dobrze. Oba upajają. Miasto upaja szybkością, pulsującą gmatwaniną ulic, rytmem ogłuszającym do bólu, ale wciągającym w szamański trans. Czuję, że mogłabym nigdy nie wyjść z Canal Street i błąkać się między Chinatown a Soho bez końca, aż do zapomnienia o własnym ciele i własnym umyśle. Później to samo wrażenie, jeszcze spotęgowane, wróci podczas nierealnej przejażdżki ulicami Beverly Hills i porannego spaceru w dzielnicy Silverlake w Los Angeles. Los Angeles objawiło także inną twarz: dzięki temu, że Teresa Padua również śpiewa, że była na naszym koncercie, mogliśmy rano przejść się Sunset Boulevard patrząc innymi oczami na wszechobecne murale. Ten, który podobał nam się najbardziej, największy, namalowali artyści wspólnie z młodymi ludźmi z tej dzielnicy, która zna specyfikę latynoskich gangów i ciemną stronę przemysłu narkotykowego. „Chcemy pokazać naszym młodym ludziom, że poza wałęsaniem się, mogą zrobić coś jeszcze i że efekty są dużo lepsze” mówi Teresa. Zaglądamy na chwilę do miejsca, w którym pracuje: Free Clinic przy Sunset Boulevard obejmująca zakresem swoich usług głównie miejscową społeczność, w większości pochodzenia latynoskiego, ze znaczącym odsetkiem tzw. nielegalnych imigrantów. Oprócz normalnej opieki zdrowotnej klinika oferuje też swoim podopiecznym możliwość skorzystania z ogrodu, co ma niebagatelne znaczenie dla wielu uboższych rodzin, które mieszkają często w samym środku wielkomiejskiego zgiełku, a – jak się przekonujemy - dominującym dźwiękiem w Los Angeles jest hałas autostrady i startujących lub lądujących samolotów. Przedpołudnie w Mieście Aniołów kończy się w miejscowej restauracji wegetariańskiej, gdzie jemy znakomity lunch w towarzystwie Teresy i jej przyjaciół z dzielnicy, którzy co rusz zaglądają tutaj i wyraźnie czują się bardzo swojsko. Jowialny czarnoskóry właściciel restauracji nie pozwala nam zapłacić, zostawiamy więc suty napiwek, w końcu ucztowaliśmy tutaj w osiem osób. Po drodze do sklepu zaglądamy do wielu sklepów z rękodziełem z Karaibów, Afryki, Puerto Rico, do komisów meblowych, których ilość wskazuje na istotną obecność artystycznej bohemy i studentów w tej okolicy. Wszędzie witają Teresę znajomi, z wszystkimi trochę rozmawia, trochę się uśmiecha i zagląda do następnego sklepu. Widząc nasze zdziwione miny wyjaśnia: „To moja praca, zajmuję się zbieraniem funduszy dla kliniki. W pewnym stopniu sponsoruje nas Rada Miasta, piszemy też wnioski do fundacji, ale stałą część swoich wpływów przeznaczają także miejscowe sklepy”. Teraz już rozumiem, dlaczego udaje się np. stworzyć oddzielny projekt teatralny polegający na pracy młodych reżyserów z uczniami miejscowej high school i dlaczego Teresa jest tak uśmiechnięta i pełna entuzjazmu. Nawet jeśli wczoraj wieczorem rozmawialiśmy o tym, co w Ameryce trudne, bolesne, wrogie i co należałoby zmienić.

Indianie. Ralph muzykujący z Teresą w ich projekcie Ponikhija ma domieszkę krwi indiańskiej, pracują z jednym z tzw. medicine man z plemienia Navajo. Poza nim oraz Indianką sprzedającą biżuterię na poboczu szosy prowadzącej do Wielkiego Kanionu nie zamieniliśmy z żadnym Indianinem ani słowa. Nie ma ich. Są tylko w kolorowych folderach, muzeach, galeriach. Ich obecność przybiera muzealną formę martwoty, języka wykorzenionego, przywracanego ciągle ze wstydem i niechęcią obu stron wobec przeszłości. Stara kobieta tka dywan Navajów, ale jest to forma żywej ekspozycji w jednym ze sklepów. W jej oczach czai się pustka. Obojętnie patrzy w okno, kiedy błyskają flesze. Dywany są piękne, bardzo wyrafinowane i... drogie. Santa Fe w Nowym Meksyku, stolica Indian Pueblo wygląda jak Disneyland. Rozczarowuje nas nikła obecność prawdziwie indiańskiego rękodzieła oraz brak ich żywej obecności. Indianin sprzedający swetry z wełny ma ogromną bliznę na twarzy. Od czego? Nie zapytam, dla niego jesteśmy tylko turystami. Przyjechaliśmy i pojedziemy. Indiańską sztukę spotyka się w bardzo drogich sklepach i galeriach. Wszystkie, jakie odwiedza my, są własnością białych Amerykanów. Nie da się powstrzymać myśli: jak weszli w jej posiadanie? Kto się bogaci na tej wyprzedaży? Obok jednej z szykownych galerii stoi oparty o ścianę młody Indianin. Osuwa się powoli, po chwili nieco przytomnieje, prostuje się na moment, wahadłowy ruch na boki. Znam to. Z dworców kolejowych w Polsce, gdzie narkomani żebrzą o pieniądze. Nie da się ukryć, to jeden z bardziej bolesnych momentów na tym kontynencie. I kiedy mijamy rezerwaty – małe domki sklecone z odpadków, przyczepy mieszkalne. Trzeci świat w sercu najbogatszego mocarstwa świata. Nie chcą czy nie mogą? Może to nie ich świat? Trudno się komukolwiek dziwić, zwłaszcza w Wielkim Kanionie, gdzie potęga natury każe stać w milczeniu i podziwiać. Nic dziwnego, że modlili się do Wielkiego Ducha, czy do Kruka. Tylko kruki są w stanie przemierzyć tę przestrzeń w ciągu jednego dnia. Świadomość piękna, które zostało odebrane prawowitym właścicielom tej ziemi rzeczywiście może przyprawić o obłęd, podobnie, jak poczucie winy. Ale jednym z najbardziej szkodliwych dla przyrody obiektów w Wielkim Kanionie jest fabryczka należąca do Indian i działająca na terenie rezerwatu indiańskiego. Znowu jak w Indiach: coś wstrzymuje mnie przed zbyt łatwymi ocenami. Co?

Nie wiem, ale ma to coś wspólnego z obrazem samotnych domów jednorodzinnych rozrzuconych w sielankowym pejzażu Pensylwanii a później na płaskim bezmiarze w Ohio. I jeszcze coś wspólnego z burzą, w jaką wpadamy tuż przed Columbus, po drodze z Filadelfii. Nad nami przechodzi front atmosferyczny, ściana deszczu zdaje się miażdżyć samochód, a pioruny nie przypominają niczego, co znałam do tej pory. Przypominają mi się poetyckie opisy osadników wydanych na pastwę amerykańskiej przyrody. Teraz już wiem, że nie ma w nich przesady. Patrzę na siedzącego za kierownicą Darrena i widzę, że minę ma nietęgą. Reszta załogi śpi na tylnym siedzeniu, my nie dajemy sobie poznać, że zżera nas lęk. Darren wychował się w Oklahomie, części Stanów nazywanej „pasem huraganów”, jeśli więc on się boi, to kto ma się nie bać... Wobec tych potęg jesteśmy tylko nadzieniem blaszanej puszki nazywanej czasem samochodem (a jest to amerykański solidny Chevrolet van na podwyższonym podwoziu) i dobrze o tym wiemy. A przyroda jest w Stanach ciągle czymś, co zachwyca i budzi szacunek swoją potęgą, mimo wszystkiego, co czytaliśmy o niszczycielskim wpływie ludzi. Dopiero kiedy się zobaczy proporcje, wiadomo, jak czytać te krytyczne teksty. Takich proporcji nie znamy z Europy. Łagodne wzniesienia Appalachów przypominają trochę nasze Bieszczady, kilkanaście razy rozleglejsze, równina Ohio i Tennessee, przepiękne brzegi Missisipi w okolicach Memphis (samo miasto ma zresztą niezwykły urok), Arkansas wbrew pozorom wcale nie taki rolniczy, towarzyszy nam las po obu stronach autostrady i Marek jest zadziwiony jego znakomitą jakością. Prawdziwa jazda zacznie się, kiedy opuścimy Austin. Kilkadziesiąt mil za tym miastem, w okolicach Fredericksburga decydujemy się zrobić mały wypad poza główną trasę, do miejsca oznaczonego w przewodniku jako Enchanted Rock State Natural Area. Podążamy wąską lokalną drogą wśród farm położonych na wzgórzach, zupełnie jak w Toskanii. Przewodnik nie kłamie, skalna kopuła z różowego marmuru – niegdyś święta góra Komanczów, którzy przypisywali jej magiczną moc, robi niesłychane wrażenie. Podobno w nocy góra... skrzypi. Znakomity obiekt dla kogoś, kto zajmuje się... biomuzyką. Jest tam i parking dla samochodów, i wszelkie konieczne informacje, ale nie ma całego cyrku i śmietnika tak charakterystycznego dla „infrastruktury turystycznej” w Polsce. Czy to różnica w koncepcjach czy różnica kulturowa? A później jest już tylko bardziej niezwykle. Pustynie i półpustynie towarzyszące nam w Nowym Meksyku, Arizonie i we wschodniej części Kalifornii (między innymi pustynia Mohave) upajają nas zapachem i kolorem: jest wiosna i na pustyni kwitną kwiaty o odurzającym zapachu. Nie wiadomo, co upaja bardziej: ten zapach, feeria barw, monotonia linii krajobrazu czy kilkunastogodzinna jazda samochodem. W tym wszystkim nabiera się poczucia radosnej wolności, które już mnie nie opuści i zostanie najcenniejszym podarunkiem, jaki przywiozę z tej podróży.

Innym cennym podarunkiem będzie poczucie wspólnoty i silna, dobra energia, jaką obdarzają nas spotkani po drodze ludzie. Głównie muzycy, jak my, albo artyści, filmowcy, miłośnicy muzyki lub po prostu wolne duchy. Wspólnota zamieszkująca były skład fabryczny w Filadelfii tworzy znaną w amerykańskim i europejskim środowisku undergroundowej psychedelii grupę Bardo Pond. Dostajemy u nich wegetariański obiad i... gubimy się w gigantycznym mieszkaniu będącym jednocześnie pracownią artystyczną. Pijemy lokalne piwo Yngling, z którego słynie Filadelfia i czujemy się całkowicie u siebie. Gospodarzy znamy z wielu płyt, w pewnym sensie znamy się za pomocą rozmaitych mediów od kilku lat (podobnie, jak z Darrenem), ale spotykamy się po raz pierwszy i jak zawsze, muzyka nie kłamie: gospodarze darzą nas tak dobrą energią, jaką czuje się w ich muzyce. Zapraszają nas piętro niżej, gdzie mieści się nieźle wyposażone studio oraz tony sprzętu (wzmacniacze, instrumenty, nagłośnienie) i gdzie mieszkają dwaj pozostali gitarzyści Bardo Pond. Perkusista mieszka w jeszcze innym skrzydle budynku i wydaje się, że ten obiekt składa się z jakiegoś niekończącego się labiryntu przejść, korytarzy i mieszkań. W ubikacji trafiam na plakat antyglobalistyczny o zupełnie innej wymowie, niż te znane mi z Polski: zamiast wezwań do tego, co trzeba zniszczyć, kilka prostych wskazówek, co można zrobić. Widzę punkt: szanuj swoich sąsiadów, poznaj ich i zaprzyjaźnij się z nimi.

Koncert jest stanem absolutnej rozkoszy. Gramy jak na skrzydłach, te skrzydła to najwspanialsza publiczność, jaką do tej pory spotkaliśmy (i w Ameryce stanie się to regułą). Po nas – Bardo Pond, przed nami samotny bard z gitarą. Wszyscy mają swoje miejsce, nikt nie czuje się „niemodny”, gitary wcale się nie „skończyły”, ale ich wykorzystanie nie polega na nudnym powielaniu kilku ogranych motywów. Technologia nie objęła dyktatury, ale nikt się jej nie boi – wręcz przeciwnie, wykorzystuje się ją ze znawstwem, smakiem i radością, nie zapominając o prawdziwym graniu. Bardo Pond i ściana dźwięku ich przetworzonych gitar elektrycznych oraz znakomity „pulsujący” perkusista potrafią wprawić w ekstazę. Poddajemy się i my. Po skończonym koncercie czuje się coś, co w Polsce jest już rzadkie, jak ginące zwierzęta: że nie liczą się gatunki, nie liczy się na czym grasz i co grasz, liczy się tylko energia. Czysta intencja. Wracamy do domu, w którym nie czuje się tak charakterystycznego dla polskich środowisk „alternatywnych” swądu bylejakości, partyzantki, czasem zwykłej głupoty i braku wrażliwości. Nie ma tego nudnego i aroganckiego poczucia misji i jej niesłychanej ważności. Są ludzie, którzy zapragnęli własnej przestrzeni i stworzyli ją sobie. Tylko tyle. Od tej dusznej atmosfery „wojowników”, „rycerzy” i nieustraszonych obrońców matki Ziemi jest też wolna przestrzeń party, na którym gramy dwa tygodnie później w Nowym Jorku. Mike Burke, który jest gospodarzem i organizatorem, po chwili rozmowy przynosi dwa egzemplarze gazety. „The Indypendent”, które wspólnie z innymi wydaje i do którego jednocześnie pisze – organ The New York Independent Media Center, głównej trybuny działań antyglobalistycznych ostatnich dwóch lat. Rozmawiamy chwilę o polityce, o naszej aktywności. Bez zadęcia, bez misjonarstwa. Tymczasem schodzą się ludzie, każdy płaci za wstęp (najczęściej więcej niż trzeba, to kolejna różnica ze środowiskiem „alternatywnym” w Polsce), przynosi piwo, jakieś owoce, soki. Nikt nie sępi, nie słychać charakterystycznie rozemocjonowanych, podniesionych głosów po kilku piwach. Ludzie po prostu słuchają muzyki. Ale jak! Czuje się, że po to tutaj przyszli i że z tego czerpią przyjemność. A muzyka nie jest prosta, potrzeba trochę uważności.

Oczywiście jest też Ameryka ksenofobiczna, rasistowska, nieufna wobec obcych, purytańska w obyczajach i powściągliwa w okazywaniu emocji. Kilkakrotnie spotkałam się z nieprzyjaznym przyjęciem w sklepie, kiedy mój angielski wyraźnie informował, że jestem „stranger”. Obcy znaczy podejrzany, zwłaszcza w małych miasteczkach na tzw. Środkowym Zachodzie (Midwest). Słyszałam też opowieść o tym, jak Ku Klux Klan podjął się opieki nad odcinkiem autostrady (to powszechny amerykański zwyczaj) po to, żeby móc ustawić dużą tablicę z nazwą organizacji. Czarnoskóre dzieci nie mogły wsiadać do swoich szkolnych autobusów na tym odcinku. Mój rozmówca ocenił to jednoznacznie: „Bastards”. Ale czy można było nie pozwolić im ustawić tych tablic i zajmować się poboczem? Skąd, każdy ma przecież prawo do swojej opowieści. I właśnie taka była moja Ameryka – żywioł różnorodności i wolności, a to nie pozwala na naiwne posługiwanie się kategoriami upraszczającymi świat. Kiedy mijaliśmy betonowe wstęgi sześciu autostrad krzyżujące się nad nami przy wjeździe do Los Angeles, nie da się ukryć – widziałam w nich piękno formy i potęgę energii, złowieszcze piękno, ale bez wątpienia piękno. Piękno nie zawsze bywa wygodne, nie jest ckliwym landszaftem z dachami pokrytymi słomą, tak jak nie jest tym landszaftem przyroda, ani życie, które kłębi się wokół nas, gna w wielu kierunkach, na pozór bezładnie. Wschód przygląda się Zachodowi o północy i w południe też.

Na Zachodzie zostałam obdarowana mantrą: wdzięczność, wolność, różnorodność. Podróż na Wschód została dopełniona.

Anna Nacher


[ << poprzednia ] [ strona główna ] [ następna >> ]